Lecimy na księżyc, by powiedzieć sobie „tak”. Na naszych skafandrach wyszyte: Karen i Mia, a przy każdym z imion czerwone serduszka. Na ziemi, przez ostatni rok walczyłyśmy z pomysłem podróży na księżyc, spierałyśmy się o nieskończoną listę oczekujących, długą podróż i przepuszczenie wszystkich naszych oszczędności. Ekscytowała nas wizja zrobienia czegoś, co teraz robią wszyscy, których znamy, bo ziemia ich już zupełnie nie ekscytuje. Nie spałyśmy całe noce po ćwiczeniach w komorach inwersyjnych, spędzałyśmy całe dnie w piżamach i warkoczykach, myśląc o bezkresnej przestrzeni, napawaniu się światłem. Trzy razy zerwałyśmy, by do siebie wrócić, z przybywającą i ubywającą tarczą księżyca w tle, jego prostotą, jego majestatem, który przyciągał nas do siebie jak pływy oceanu.
Planistka ślubu na księżycu uprzedza, że nie będzie trzymania się za ręce ani całowania panny młodej, nie będzie kwiatów. Tylko słowa, które możemy wyryć na księżycowych skałach, by zabrać je ze sobą. Jesteśmy gotowe znieść osłupienie przez pustkę, ciasny statek kosmiczny, by znaleźć się razem na czymś tak odległym od pamiętania o wystawianiu kubłów na śmieci w środy, nienawiści do sąsiadów, którzy nie zaakceptowali naszego związku, naprzemiennego stosowania CBD i melatoniny, czekania, aż in vitro zadziała. Dotykamy naszych brzuchów, próbując sobie wyobrazić nieważkość w naszych kościach. Czy dni będą zdawać się puszyste? Czy zsynchronizujemy nasze cykle? Planistka każe nam podpisać stustronicową umowę, na wypadek gdyby kontrola misji straciła kontakt ze statkiem. Gdybyśmy przepadły, porwane przez kosmos.
Lądujemy na księżycu, a jałowa, szara skorupa zachodzi nas zewsząd, jakby popełniła nieodwracalne przewinienie. Strzelamy sobie selfie obok ziejącego krateru. Nucimy nasze ulubione piosenki. Tak. Nasze hełmy się stykają. Szepczemy swoje przysięgi. Patrzymy sobie w oczy. Tak. Podnosisz garść pyłu, ja zbieram parę skał. Póki śmierć nas nie rozłączy. Nie, nie to, coś innego. Zaczynamy doceniać ciszę. To jak kraina marzeń, cała nasza. Żadnych sąsiadów. Do momentu, gdy w oddali ląduje kolejny statek. Białe plamki na czystym płótnie. Przed nami rozległy ocean ciemności, jakbyśmy były małolatami na plaży, które ani myślą iść spać w bezksiężycową noc.
Skaczemy tu i tam, ty robisz minę jak z kreskówki. Chichoczę. Delikatnie cię popycham, chcąc znowu poczuć twoje ciepło. Chcę zapytać, kiedy będę mogła cię zabrać do tej słynnej budki z hot dogami na skraju miasta i udawać, że wróżę z twojej dłoni, a ty aż podskoczysz z ekscytacji. Chcę ci powiedzieć, że nasze małżeństwo przetrwa choćby nie wiem co. Będę ci robić obiady, a ty zajmiesz się naszym praniem. Pewnego dnia zajdziemy w ciążę. Wskazujesz gdzieś, jakbyś coś zobaczyła. Może gwiazdę, której światło dociera do nas długo po jej wypaleniu. Wypatruję przez kilka minut, lecz nie widzę nic. Ty wciąż patrzysz, przechylając głowę w prawo, jak kiedy jesteś skupiona lub wpychasz język do moich ust, a ja przypominam sobie nasz pierwszy pocałunek, moje palce w twoich kręconych włosach, elektryzujących od zbliżenia. Później tego popołudnia w moim mieszkaniu nasze skóry zszyte ze sobą, moje wargi na twojej lewej piersi. Twoja twarz rozżarzona, jakby podświetlała ją kilowatowa żarówka. Moje śliskie palce nurkujące między twoje nogi, a dalej różowa eksplozja, mały mokry księżyc lśniący na prześcieradle – moment, i znikł. Potem przyćmione światło migoczące na palcach naszych stóp jak alfabetem Morse’a, nieśmiała zapowiedź miłości. Pokój w barwach lawendy, żółci, bolesnej czerwieni.
Nachylam się, lecz ty już się odsunęłaś i widzę, jak twoje izolowane buty zostawiają gigantyczne ślady, które nijak się mają do twoich zgrabnych stóp.
Dotarłaś do krateru. Biel twojego skafandra rozmywa się na krawędzi. Nie mogę dostrzec niczego wyraźnie. Brak koloru napełnia przestrzeń między nami: płynną, gęstą, którą można by kroić nożem. Tęsknię za słońcem.
Gdy wracamy, nie istnieje żaden język. Szukam znaków, wyimaginowanych orbit, na których zatrzaskują się planety, grawitacji, która zatrzaskuje nasze serca pod naszymi głowami. Jest tylko czysta czerń, grzechoczące wibracje i płynne ślizganie się wskazówek mierników. Wszystko zgodnie z planem. W głowie układam listę rzeczy do zrobienia po powrocie: skosić zarośnięty trawnik, wymazać z naszych telefonów wszystkie zdjęcia i informacje na temat księżyca, jeszcze raz przejrzeć papiery dawców nasienia: 11320 to futbolista, 17216 to absolwent Harvardu, 21412 to malarz. Odwracam się w twoją stronę, a ty się we mnie wpatrujesz, z dłonią na moim udzie, jak kiedy prawie zasypiasz, i wystrzelamy w dół jak kometa, w stronę domu, dając światłu wypełnić bruzdy w naszych policzkach, na moment spotkać się spojrzeniom.
Tekst ukazał się pierwotnie w piśmie Waxwing Literary Journal.