błyski 03
WEBSITE_TEXT.text.issueButton
Tara Isabel Zambrano
Aligatory
w przekładzie Łukasza Drobnika

Spojrzenie cygańskiej dziewczyny, napięte jak kabel. Siedzi naprzeciwko mnie, obok starszej kobiety, pewnie swojej matki, na skrzyni otwartej ciężarówki. Kierowcy autobusów strajkują, więc z Dźajpuru do Dźajsalmer jadę stopem. Tatuaże dziewczyny błyszczą w powietrzu, fioletowy tusz na spieczonej słońcem skórze, drobny nos, lekko nierówny zgryz. Nie wiem, czy patrzy na mnie czy przeze mnie. Wiatr dmie w nasze uszy, wlewając w nie pustynię. Ślady opon ciągną się za nami, aż docieramy do asfaltowej drogi. Ciężarówką trzęsie, a dziewczyna wydaje z siebie ostry krzyk. Ma wąskie wargi. Trudno sobie wyobrazić przeszywający odgłos, który wyszedł z jej gardła. Światło wczesnego poranka spowija moje oczy.

Gdy moja matka odebrała sobie życie, miałam dziesięć lat i w swoim pokoju bawiłam się właśnie Barbie, którą dała mi na urodziny. Mój ojciec nie płakał. Poprawił okulary, nazwał ją głodnym cieniem i żył dalej. Niektórzy krewni twierdzili, że moja matka często mówiła o świętej rzece, w której śpią duchy, o lesie, w którym każde drzewo było w poprzednim życiu zwierzęciem. Rysowała ilustracje lisów i węży z ludzkimi twarzami: ilustracje tego, jak pożyczamy ciała i twarze z piekła i nieba, od demonów i świętych.

Mijamy straganiki serwujące herbatę i warsztaty naprawcze, rowerzystów, którzy wolą jechać obok drogi, wykrzykując najsążnistsze obelgi. Na brzegu ciężarówki przysiada wróbel, wiatr między nami dziwnie się wzmaga. Patrzę na cygańską dziewczynę, lekki refleks światła na krawędzi jej twarzy. Czuję zapach jej potu, a w moich trzewiach zakorzenia się i rośnie ciepłe, kręte uczucie. Spojrzenie jej oczu budzi we mnie pożądanie. Może za jej przymrużonymi od słońca oczami kryją się myśli pełne zaklęć, gdy nieprzerwanie owija wokół palca brzeg swojej dupatty.

Mam na sobie kurtę mojej matki. W plecaku niosę jej suknie, jej szale, jej skarpety. Jej kajal. Niosę jej prochy. Zanim odeszła, nie wiedziałam, jak dużo przestrzeni potrzebuje życie: czy starczy pokój, czy starczy dom, czy starczy spojrzenie bądź dotyk, cały świat? Teraz wiem, ile przestrzeni potrzebują martwi.

Drogę zagradzają zwłoki młodego aligatora. Ciężarówka staje, a my wszyscy schodzimy, zastanawiając się, jak tu trafił. Stara kobieta każe nam go podnieść. Jej głos ma w sobie stanowczość, której nikt z nas nie śmie się sprzeciwić. Wokół jej rąk pobrzękują grube srebrne bransolety, a palce są pełne pierścieni. Na jej czole: tatuaż węża pożerającego własny ogon. Kobieta mówi, że zostawić tak zwierzę byłoby złą wróżbą. Jej słowa tną przez powietrze. Sprowadzi to na nas wszystkich przewlekłą chorobę, wstyd, przekleństwo, dodaje i patrzy w horyzont. Kierowca dźwiga bestię i wciska ją między rzędy pasażerów: nad grubą zbroją zwierzęcia tężeje powietrze. Cuchnie ściekami i paloną gumą.

Dziewczyna patrzy na mnie, oblizuje wargi, jej oczy są różowe od kurzu i spalin. Odchrząkuję i wiążę włosy w kok. Skwar dnia przypieka mój kark. Między nami sporadyczna bryza, kołatanie drzwi ciężarówki, kręgi potu pod moimi pachami. Trzymam się barierki, jej metal parzy dłoń. Mijamy przejazd kolejowy, a bawiące się w pobliżu torów dzieci wrzeszczą i gwiżdżą. Chłopacy na ciężarówce odkrzykują. Dziewczyna wystawia twarz ku wielkiemu, srebrnemu o tej porze niebu, zamyka oczy i pozwala, by zalało ją słońce. Ciężarówka unosi się i zapada w koleinach. Trąc o nasze stopy jak gruby cukier, ciało zwierzęcia chybocze się, krew i śluz z jego pyska zbierają w rogach, gdy pojazd prze w stronę topniejącego światła i żywej o tej porze euforii ptaków.

Musiałam mieć jakieś dwanaście lat, kiedy na noc zaczęłam zasuwać skobel drzwi sypialni, by rano odkryć, że ktoś go odsunął. Nie śpiąc przez całe dnie, tygodnie, siedziałam przy oknie, podejrzewając, że lada chwila do pokoju wejdzie moja matka. Ale nic się nigdy nie działo. Być może matka obserwowała mnie, gdy nie spałam, i wychodziła z pokoju dopiero po moim zaśnięciu.

Cygańska dziewczyna idzie za mną do toalety, by w ciemnym kącie wyciągnąć papierosa i odpalić zapałkę. Koniec papierosa żarzy się jak punkt lasera. Aby zgasić zapałkę, dziewczyna przejeżdża po niej językiem. Następnie wręcza mi papierosa i prosi, bym zanim wypuszczę dym, ciut przetrzymała żar w środku. Mówi, że dzięki temu moje słowa zachowają ciepło. Jej głos klei się do mojej skóry, nasze zarysy zbiegają w oparach. Pieści materiał mojej kurty, wącha go i podciąga. Sucha, najeżona skóra wilgotnieje. Jej spojrzenie otwiera mnie jak nożem. Dziewczyna rozpina moje dżinsy, wpycha palce, zimne powierzchnie jej pierścieni manewrują wewnątrz mojego ciała, jeden po drugim. Słońce dawno zaszło. Ciężar jej jednej ręki spoczywa na mojej talii, smród moczu w powietrzu mnie odrzuca. Przypieram ją do ściany i jesteśmy plątaniną języków. Samotna żarówka o niezdrowo żółtym świetle żarzy się po drugiej stronie toalety. Jej tatuaże wznoszą się i opadają z każdym oddechem, aż wypuszczam stłumiony jęk i zdaje się, że jej oczy wędrują w górę aż tam, gdzie zaczyna się głowa. Śliska wszędzie, mrugam. Oczy dziewczyny wracają, gdzie ich miejsce.

Nigdzie się nie ruszam, kiedy się odsuwa. Przestrzeń między nami grubieje, gdy oblizuje palce.

Później mówi mi, że stara kobieta nie jest jej matką.

Wracając do ciężarówki, czuję się ciężka i brak mi tchu, jak podczas wspinaczki na wzgórze. Potrzebowałam kogoś, kto wyrwie mnie z moich koszmarów, mówi cygańska dziewczyna.

Koszmarów?

W snach widzę martwe aligatory, szepcze i przesuwa brązowy, wciąż mokry palec po moich wargach.

W oddali Dźajsalmer wygląda jak monstrum z mrowiem migających, rozżarzonych oczu.

Wspominam ponure sypialnie: moją matkę na łóżku, czarny szal zawiązany wokół jej głowy, ojca śpiącego na ustronnym łóżku w osobnym pokoju. Rano nawet na nią nie spojrzał i nie odezwał się słowem, a ona latała wokół niego jak duch błagający o życie. Później, nie będąc w stanie nic powiedzieć, namaszczałam i zaplatałam jej włosy, a różany tatuaż na jej karku pogłębiał swój kolor z każdym moim oddechem.

Aligator zaczął gnić. Jego duszący smród przepełnia powietrze. Cygańska matka nalega, byśmy wieźli go jeszcze kawałek. Dziewczyna siedzi obok mnie, nasze uda się ocierają, nozdrza pali wszechobecny fetor. Chłopacy w rzędzie naprzeciwko gapią się na nas. Wiatr zagarnia jej długie loki na moją twarz. Przez jedną ulotną chwilę chcę jej powiedzieć, że jest piękna, ale nie trzeba jej tego mówić. Dla niej nie ma przedtem ani potem. Ona wie, kim jest; po seksie nie skuliła się tak jak ja.

Otwieram plecak – wszystko na swoim miejscu: ubrania, kajal i prochy. Jej zapach. Zastanawiam się, czy istnieje sposób, by wyrwać ze mnie żałobę.

Cygańska dziewczyna chwyta mnie za rękę: jej szorstka, łuskowata skóra wyłania się i kryje w świetle mijanych latarń, uczucie, jakby w górę i w dół mojego kręgosłupa ktoś toczył szklane kulki. Stara kobieta przebiera paciorki różańca, jej oczy wywracają się do tyłu, wargi mamroczą. Mówi coś do dziewczyny, a ta odpowiada skinięciem głowy. Powietrze chłodnieje o kilka stopni. Nagle znużona kładę głowę na jej ramieniu – ciemnym, umięśnionym pniu.

Śnię, że mój ojciec i stara kobieta z ciężarówki nacierają ciało mojej matki kurkumą i olejkiem sandałowym, aż nie ma nic poza piaskiem, pustynią. Wtedy rozwierają moje nogi i wsypują ją we mnie. Moja pierś jest kolczasta, jak pełen soku kaktus. W moim łonie rośnie aligator. Gdy się rodzi, pożera mnie całą.

Budzę się i przekraczamy rzekę, jej woda ciemna jak ropa, moje zęby wbite w ramię cygańskiej dziewczyny: ostry, metaliczny smak krwi wypełniający moje usta, rozplatające się ciepło mojego oddechu. Mijamy uliczne latarnie, cienkie świetlówki przebiegają elektrycznie nad nami, ciemne niebo rośnie w ciszę. Dziewczyna poklepuje mnie po twarzy, każe mi spać dalej. Chłopacy chrapią i się ślinią, szepczą niemożliwe do odcyfrowania frazy jak proroctwa. W oddali wyją psy, wrzeszczy stado hien.

Księżyc połykają ustawione w szereg chmury. Kiedy wyłania się jak wpół oświetlone biodro, cygańska matka wydaje z siebie zawodzenie, mówi, że czas wysiadać. Kierowca pyta, czy możemy się pozbyć aligatora. Kobieta wzrusza ramionami, a dziewczyna pomaga jej zejść. Dwaj chłopacy podnoszą zwierzę i rzucają je na pobocze. W bladym świetle latarń bestia wygląda jak hałda ziemi. Kompletna, skończona. Dziewczyna i stara kobieta idą w ciemną noc, ich biżuteria dzwoni przez chwilę, potem cichnie. Porzucona, chwytam się kształtu, które zostawiło we mnie jej ciało, po części dom, po części grób. Silnik ryczy, lecz odwracam się w stronę innego dźwięku. Aligator się wzdryga, jego wyłupiaste oczy lśnią przy krawędzi głowy. Wydaję z siebie krzyk i wpatruję się w niego, mrugając. Aż wróci do martwych. Aż przepadnie w noc.

Tekst ukazał się pierwotnie w piśmie Barrelhouse.