błyski 01
WEBSITE_TEXT.text.issueButton
Megan Pillow
Kiedy w twoim mieście zamkną Wal-Mart
w przekładzie Łukasza Drobnika

Pozostaje cisza. Trzy puszki dyni pod mgiełką kurzu. Rozbity słój pikli. Kałuże ciemności, mącone migotaniem umierającej świetlówki. Uschły wiecheć ogonków bananów, który jakieś dziecko wkopnęło miesiąc temu pod lodówkę z owocami morza. Szminki w kolorach typu Come Hither czy Quiet Siren. Czerstwa piętka chleba. Wózki i koszyki – próżno czekać, by ktoś napełnił ich brzuchy towarem – gromadzą się tuż za szybą drzwi jak kaczki w rogu zamarłego stawu. Monety rozsypane na kształt gwiazdozbioru. George, który zmiata duchy zostawionych przez klientów śladów stóp i czeka na telefon o przeniesieniu. Duch George’a, który zmiata paragony i foliówki szeleszczące jak liście, który wie, że ten telefon nigdy nie nadejdzie. Szczotka, która wie, że to koniec, której brakuje słów, by powiedzieć George’owi, że będzie za nim tęsknić i nie chce zostać sama. Szczotka, która może tylko wyszeptać szszsz, szszsz, szszsz po podłodze. Ostatnie z bukietów róż, ich płatki na krawędzi rozkładu, piętrzące się na stanowisku obsługi klienta jak ciała. Płynne echo Patsy Cline. Powietrze – niewprawiane w ruch przez klientów ani rozsuwane drzwi – zaczęło już smakować wnętrzem grobowca.

Na zewnątrz wciąż pali się światło. Jego snop wskazuje na bok budynku, niczym reflektor na scenę, jakby czekając na wejście solisty. Nad drzwiami kolejne światło rozjaśnia fragment, w którym kiedyś była nazwa. W pustym, czarnym przestworzu parkingu miejsca parkingowe wciąż pamiętają samochody, dreszcz, który czuły, gdy się w nie wsuwały, ich ciężar, który wypierał wszystko, co straszne. Pamiętają też ludzi: małolatów, którzy parkowali na skraju parkingu, by się pieprzyć, by zapomnieć – niemowlęta, które wrzeszczały, niemal dławiąc się językami – kobiety, które potrzebowały paru głębszych – mężczyzn, których stawy niemal tarły się w proch.

Ale pamiętają też innych: niemowlęta, których twarze rozświetlał uśmiech, i roześmiane kobiety, i mężczyzn, którzy truchtali przez parking, bo nie mogli się doczekać powrotu do domu, i małolatów, którzy trwali w objęciach, bo możesz wsadzić fiuta niemal wszędzie i rozłożyć nogi niemal przed każdym, ale jest tylko garstka osób, które dadzą ci miejsce, by oprzeć głowę.

I tak budynek i parking będą w żałobie po ludziach, bo nawet smutni ludzie czymś je wypełniali, a bez nich nie ma już nic. Jakiś czas będą w żałobie same. I wtedy, pewnego dnia poczują, jak w pozostawione przez ludzi miejsca wściubiają się palce korzeni. Oczyszczający potok wody przebiegnie jak łzy po betonowej powierzchni i przez alejki. Pnącza i gałęzie rozburzą je i uniosą, jak unosi się ciało osoby, która zaraz umrze, jak unosi się ciało osoby, której ostatni oddech chce się czuć na policzku zamiast słuchać go z drugiego końca pokoju, i przez chwilę będą je trzymać w objęciach. Wody wymyją ból. I wtedy korzenie zaczną je na powrót składać razem z leżącą pod spodem ziemią, aż budynek i parking staną się czymś nowym.

Pewnego dnia, za wiele, wiele lat, w odwiedziny przyjdzie dziewczyna. Zdejmie buty, by poczuć trawę pod stopami. Zobaczy, jak drzewa chylą się nad głową, chroniąc ją przed słońcem. Zrozumie, że to nowe jest na powrót dobre, że jego pustka nie jest pustką, którą trzeba zapełnić, ale pustką rojącą się milionem powitań. I gdy odejdzie, nowe będzie wiedziało, że ona wróci i przyprowadzi innych. Będzie wiedziało tak samo, jak można przyłożyć rękę do ziemi pod koniec zimy i wiedzieć, że przez glebę ku górze pnie się zieleń.

Tekst ukazał się pierwotnie w piśmie Pithead Chapel.